Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Antoś chłodno, ostrożnie stanął, spoglądając na starego.
— Miałem pewien projekt! rzekł Tygiel...
— Jeśli tylko choć pięćdziesiąt procentów dać mogący — ozwał się Antoś śmiejąc — służę do projektu.
Marya zdziwiona bardzo patrzyła ukradkiem na tego Antosia młodości, którego w tej chwili poznać nie mogła w nowym człowieku. — Tygiel splunął.
— E! co mi tam pleciesz o procentach, tu idzie o dobry uczynek...
— Jałmużnę? spytał wzgardliwie Antoś, sięgając do kieszeni.
— Co znowu! niecierpliwie dodał Tygiel, już słuchaj, to powiem, com sobie był osnuł. Mnie ci Mogilscy spać nie dają, oni mnie wyratowali... tybyś, nic nie ryzykując, mógł ich ocalić. Larische mają na Mogilnej 50 tysięcy talarów... niema czem ich zapłacić. Sprzedadzą majątek z publicznego targu... a to złote jabłko. Czybyś ty nie mógł dać na hypotekę pięćdziesiąt tysięcy... i pobierać procent, a poczciwą rodzinę przy ziemi zostawić?...
— Nie rozumiem dotąd — zawołał Antoś... po cóżbym ja w krwawym pocie czoła zarobiwszy grosz, miał pakować na piąty procent, na jakąś tam hypotekę, kiedy ja go używając dziesiąty mieć mogę?
Tygiel słuchał. — Dużo ty, z przeproszeniem, bom widzisz ani ja, ani Marya nie pytała ciebie dotąd — przywiózł z tej Kalafonii? (Tygiel uparcie tak Kalifornią nazywał).
— Więcej, niżeli ktokolwiek wie i posądza — odparł z uśmiechem tryumfu Antoś. — Z piasku i pepitów