Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech ich diabli wezmą!
Podejrzliwy człowiek gotów by był Larischa posądzić, iż umyślnie tu rzucił słów kilka, aby Mogilskiemu zaprzeć ostatnią drogę ratunku. Nie miał się wszakże czego obawiać, bo Witold powrócił z miasta z takim wstrętem do zaprzedania się w niewolę, iż wszelką inną nad tę przeniósłby ostateczność.
Tymczasem Marynka z ojcem wróciła do Strzelna, pod wrażeniem smutnem, jakiego doznała, dowiadując się o losie Mogilskich od Witolda.
Tygiel uczuł to także mocno, a powróciwszy do domu, chodził po izbie zamyślony, wzdychał, dumał, i gdy go córka zapytywała co mu było — odpowiadał tylko pół słowami.
— Nie, to nie może być, ażeby ta poczciwa familia poszła precz, ziemię oddając niemcom. Ich trzeba ratować! Ale jak? ale czem?
Cały niemal wieczór bił się Tygiel z myślami, a co najgorsza, po radę zaglądał do anyżówki.
Nazajutrz Antoś przybył wedle zwyczaju. Całemi dniami siedział teraz przy narzeczonej, a stary ojciec nie przeszkadzał im i rzadko mieszał się do rozmowy. Tego dnia jednak wyszedł ku niemu z twarzą ożywioną, niespokojny.
— Słuchaj no, p. Antoni — rzekł — ja ci jeszcze pono nie opowiadałem komuśmy to winni, żeś nas w najokropniejszej nędzy nie zastał?
— Owszem, słyszałem już o tem, obojętnie odpowiedział amerykanin — jakby się go chciał pozbyć.
— Wystawże sobie — ci poczciwi ludziska, sami teraz potrzebują za swą dobroć, i niema ich komu poratować!