Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pod jakim względem? — zapytał Larisch, dla czego pan mnie o to pytasz!
— Dla czego, to moja rzecz! rozśmiał się cynicznie, resztki zębów pokazując Meyer — ale pytam pod względem majątkowym i no — jako ludzie!
— Ludzie są dobrzy — odparł radca pogardliwie nieco, tak dobrze, iż można ich upiec i zjeść, a nie będą stawiać oporu. Majątek zrujnowany, i gdyby jutro cudem jakim im go kto oczyścił, za parę lat przyszliby znów do ruiny. Na to niema sposobu, nie mają zmysłu ani do pracy, ani do konserwacyi mienia; ich przeznaczeniem trwonić. Taki jest ojciec, taki syn, takie będą wnuki i prawnuki.
— Eh! eh! — przerwał Szmuc-Meyer — czyżby tak źle było?
Larisch ruszył ramionami i zagadł o czem innem. Zdanie jego, jako wielce kompetentnego, uczyniło na Szmuc-Meyerze wrażenie wielkie, zląkł się o pfandbriefy córki. Na tem rozmowa się skończyła, zwróciła na pierwszy przedmiot i wypadkiem znowu musnęła o Mogilskich; Larisch dodał:
— Z góry żałuję tych, co się w jakikolwiek sposób zbliżą, w jakikolwiek z nimi wejdą stosunek. Na nich zawsze i każdy stracić musi, oni z sobą pociągną, kogo dotkną.
Po pożegnaniu z Larischem, Meyer frasobliwy poszedł do córki, która jeszcze podśpiewywała.
— Wiesz ty co, Linko — rzekł — tych Mogilskich trzeba sobie wybić z głowy, to zły interes. Utracyusze niepoprawni, dają się obdzierać wszystkim. Ojciec taki, syn taki, wszyscy tacy rodem całym. A po chwili dodał, machając ręką.