Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To nie może być — zawołał — nie damy was zgubić. Mieliście wy litość nad biednymi, Pan Bóg ją nad wami mieć musi. To nie może być!
Witold, unikając dalszej rozmowy, począł się żegnać. Marynka go wstrzymała.
— A! gdybym śmiała — rzekła — prosiłabym pana, abyś uścisnął Kazię, i powiedział jej, że ją bardzo kocham, że do niej tęsknię, że wiele, wiele miałabym jej do powiedzenia. Ale kiedyś — chyba Bóg nie łaskaw, zobaczyć się musiemy...
Po wyjeździe Witolda do domu, Szmuc-Meyerowie, ojciec i córka, mieli na parę dni wiele z sobą do mówienia, tak się im podobało marzenie połączenia pfandbriefów z Mogilną. Bystrym nawet umysłem swoim doszedł kupiec, iż to przypadkowe spotkanie u d-ra Wolara bez kozery nie było. Panna się śmiała, a że będąc w dobrym humorze, śpiewała fałszywie, ojciec miał przyjemność słuchać po całych dniach nuconych piosenek Kückena.
Trzeciego dnia bardzo się zdziwił Szmuc-Meyer, gdy go dawno niewidziany i zdaleka tylko znajomy odwiedził Larisch. Za pretekst radcy służył interes tak podstawiony zręcznie, iż go ani posądzić było można, że nie dla niego mógł przybyć — ale szczególnym sposobem rozgadał się jakoś pan radca, i zszedł na swe stosunki sąsiedzkie, z powodu których zaczepiono go o Mogilnę i Mogilskich. Jak iskrę elektryczną poruszony drgnął Szmuc-Meyer.
— Mój łaskawy p. radco — zawołał — powiedz mi też, jakeś dobry, pan co z nimi żyłeś, co ich znasz tak dobrze — jak ci ludzie stoją?