Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podróżny pokiwał głową.
— Co się tyczy napojów, mogę to powiedzieć bez pochlebstwa — dodał gospodarz, iż na kilka mil wkoło nie poszczyci się żadna restauracya takim doborem trunków. Wina reńskie, francuzkie, saskie, piwo bawarskie, lagrowe i cudowne proste. Wódki począwszy od extra fajn, prima żytniówki, do nordhauserówki czystej. Ceny umiarkowane, kieliszki bez fałszu.
— Napiłbym się dobrej żytniówki i zjadł kawał kiełbasy, chleb się rozumie.
— I masło — rzekł gospodarz. Gdzież mam podać?
— Idę do restauracyi.
To rzekłszy, zebrał podróżny manatki, stęknął, stąpając na pokaleczoną nogę i poszedł. W izbie, w której był nawet bilard, powitała pani Korytkiewiczowa. Sam on już chodził koło gościa. Widząc z doświadczenia, iż spirytus siły krzepi, podał naprzód kieliszek i zakąskę. Jakoż po wychyleniu, z którego poznać było można wielką wprawę w manipulacyi, ożywiły się oczy, twarz, rysy wszystkie wędrowca, wyprostował się, odżył, odetchnął.
— Ha! — rzekł — aż mi lepiej.
Zdjął kapelusz równie zużyty jak buty i cisnął go na stół.
— Waćpan tu dokoła znać musisz obywateli! — spytał, wyciągając się powoli, hę?
— Jakto? — odparł niemal obrażony Korytkiewicz — czy ja znam? a któż ich lepiej zna? Więcej powiem zaszczycają mnie przyjaźnią swoją.