Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dnej szelce niepotrzebnie obnażonej. Kamizelka miała kieszenie napchane, i więcej dziur niż guzików. Na to wszystko wdziany surdut z aksamitnym niegdyś kołnierzem, zdawał się chyba na dłuższego robiony mężczyznę. Na skórzanym pasku torba i węzełek na plecach powiązany pasami włóczkowemi, nie dawały rozpoznać dobrze postaci przygarbionej, wykoszlawionej jak buty...
Gość tego rodzaju nie wiele był obiecujący, ale miał swe zalety. Więc Korytkiewicz, jak tylko się ich oczy spotkały, pozdrowił go bardzo grzecznie, co tak skutkowało, że się zbliżył do gospody i począł zaraz węzełki obciążające go zdejmować. Wprawdzie złożył je na ławce tylko, co nie dawało pewności, żeby się na noc zatrzymał, ale ręczyło iż jakiś czas odpocznie. Korytkiewicz czekał apelu, aby odpowiedzieć w języku, jaki mu będzie wskazany, władał bowiem biegle oboma, prawdę rzekłszy, równie, niedołężnie ale śmiało. Do niemczyzny mieszał wyrazy polskie, polszczyznę łamał niemieckim językiem, ale szło.
Przybyły zaszwargotał — Guten-Tag! Korytkiewicz czule mu to oddał. Poczem czerwony nos siadł na opróżnionej ławie i stęknął, podnosząc nogi z kolei, biorąc się za nie pieszczotliwie.
Oglądał się ciekawie.
— Zjadłbym co — rzekł — panie gospodarzu, jest co zjeść?
— Zimnego? — spytał Korytkiewicz. Wszystko czego dusza zapragnie a co podróżnemu służy na zdrowie i posiłek. Kiełbasy, szynka, ser, słonina, chleb, masło, chrzan i musztarda.