Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdy pozostał sam jeden z sobą samym, przeraziłby się wyrazem pogrążenia, smutku, znużenia, jakie go opanowały. P. Jacek z ludźmi, a p. Jacek z sobą były to dwie, jak niebo do ziemi, niepodobne do siebie postacie.
Z nim razem w progi domu wszedł jak zawsze śmiech, wjechało wesele.
— Jak się macie w swojej chacie! zawołał, rzucając się prezesowi w objęcia. Siostruni dobrodziejki rączki całuję, panny Kazimiry nóżki, a! Witold. Czy już doktór obojga praw, czy dopiero jednego prawa, i jakiego?
Z wujciem potrzeba było nieustannie żartować, Witold więc odpowiedział w jego tonie.
— Do jednego prawa tylko roszczę sobie prawo, to jest do serca wujcia dobrodzieja.
Pas mal, jak na berlińskiego bursza — zawołał, śmiejąc się Jacek.
— No, co słychać? co słychać?
— Ale cóż ty chcesz, żeby u nas słychać było? zawołał prezes.
— Słychać, że obiad będziesz miał zły, rzekła prezesowa.
— To nie nowina dla mnie, odparł Jacek — siostra nie robi naturalnie ceremonii z bratem, a ja zawsze przybywam zapóźno. Zresztą co niedostanie obiadowi, dopełnię apetytem, ten mam zawsze.
Prezes uścisnąwszy, prosił siedzieć. Jacek gwarzył.
— Stęskniłem się do was, wiedziałem o przyjeździe Witolda, chciałem pośpieszyć na tłustego barana, którego musieliście zabić na jego przybycie, no! i spó-