Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chę schudzonych koników, z klaskaniem batoga podjeżdżała pod ganek.
Siedzący na niej mały, odrobineczkę garbaty a raczej ułomny mężczyzna nie stary, z miną ożywioną, wojskową, z podkręconym wąsikiem, salutował wesoło witające go towarzystwo.
Prezesowa przez okno już wołała.
— Po obiedzie, po obiedzie.
— Moje to szczęście, odparł głośno z bryczki przybyły, — ja na obiad przyjeżdżam, gdy od stołu wstają, oświadczam się o pannę gdy zaręczona, do wojska idę po przegranej bitwie i stawiam w grze gdy kart zabraknie. Ale los, fatalizm. Ananke!
I śmiał się, zeskakując z wózka. Prezes już szedł naprzeciw niego otwartemi witając rękami, za nim Witold, Kazia i powolniejsza od nich gosposia.
Pan Jacek Szarzewski był blizkim krewnym, bo ciotecznym bratem pani prezesowej. — Przylgnęła do niego nazwa wujaszka i w Mogilnej wszyscy prawie nazywali go wujciem. Był to człowiek przedziwny w towarzystwie. — Sięgał już, wiekiem starego kawalerstwa, ale o tem sobie mówić nie dawał i należeć chciał zawsze do złotej młodzieży.
Majątek miał bardzo piękny, ale grzechami młodości odłużony niebezpiecznie; stosunki obywatelskie świetne, wstęp do wszystkich domów, poufałą przyjaźń z koryfeuszami. W Prusach i księztwie lubili go wszyscy, miano go za duszę wszystkich zebrań; spojrzawszy nań, posłuchawszy go, można było sądzić, że jest człowiekiem najszczęśliwszym w świecie. Nie było weselszego, dowcipniejszego, gotowszego do zabawy, kieliszka, trzpiotowstwa, ale ktoby go podpatrzył