Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niego, a miał swe prawa i zabierał głos, gdy gości nie było.
— Z przeproszeniem jaśnie pana, rzekł, co niemiec to zawsze niemiec, niechby się pan powstrzymał z temi pochwałami, a jeszcze się to wszystko zmienić może.
Prezes popatrzył nań dobrotliwie.
— Mój Luszycki, czy wiesz co?
— Nic nie wiem, proszę pana, ale zawsze to niemiec, on się tak po wierzchu cukrowany wydaje, ale w środku co siedzi, kto go wie? Nie wiem ci ja nic oprócz tego jednego, że go się nawet jego landsmanowie boją.
— Prawych ludzi lękają się zawsze, odparł prezes — to nic nie dowodzi. Ot widzisz, ja sam skłonny już byłem z tej sprawy Tyglowej nie ciekawe o nim powziąć wyobrażenie, a gdy się wyjaśniła, wyszedł z niej czysty i jeszczem mu winien wdzięczność.
— Niechno pan czeka! szepnął Luszycki i począł zbierać serwety. W tem pokazała się bryczka na gościńcu, zdążająca ku domowi.
— Otóż masz — zawołała prezesowa — na obiad po obiedzie! przysięgłabym, że nie kto inny, tylko pan Jacek.
— Zgadła mama, rozśmiała się Kazia, on sam.
P. Anna ruszyła ramionami i odezwała się do Luszyckiego:
— Mój Luszycki, bulion, befsztyk i naleśniki.
— A no, to już się rozumie.
Wszyscy poszli do okna. Tymczasem bryczka odkryta, lekka, zaprzężona czwórką ładnych ale tro-