Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Anna na kwiatki i apteczkę ubogich. Szkoda było dwóch czy trzech folwarków, które przeszły w ręce obce, ale póki mieli kochaną Mogilnę pradziadowską, mogli się po tej stracie, w części już zapomnianej, pocieszyć.
Tego dnia przybycie Witolda tak wszystkich szczęśliwymi uczyniło, tak ożywiło Mogilnę, iż największy w świecie majątek, wygrana bogactwo nie dałyby im ani cząstki pociechy, która spłynęła na nich z przyjazdem ukochanego dziecięcia.
Wszystko promieniało, śmiało się, radowało jak ten wieczór wiosenny. Słodszy nawet mieli świąteczny wyraz szczęścia na twarzach.
Panna Kazimiera ustawiwszy podwieczorki, pobiegła śpiewając po ojca, matkę i brata, których głosy dolatywały z sąsiedniego saloniku.
— Proszę na herbatę! proszę na poziomki! — zawołała — proszę na kurczęta.
Pan Roman wstał pierwszy, siedząca przy nim żona, z równie jak on uśmiechniętą twarzą, ruszyła się także. Witold piękny, dorodny chłopiec, podobny do ojca, usunął się z drogi i podawszy rękę siostrze, posunął się z nią śmiejąc i rozmawiając, za rodzicami. Jakiś szczęśliwy dotąd los na tę chwilę, co rzadko było w Mogilnie, żadnego natrętnego nie przyniósł gościa.
Stary Roman, z siwemi zawcześnie włosami i patryarchalnem swem obliczem, zasiadł pierwszy do zastawionego stołu, i uśmiechnął się widząc niezwykły występ podwieczorku.
— Ho! ho! — zawołał — jak to znać zaraz że pan Witold przyjechał: powiem, jak mawiali starzy — daj