Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A co ty chciałaś, on ci pono miał po swojemu racyą.
— A przecież, ojcze, wy sami?...
— Bo mi serce pękało o ciebie, i to wódczysko! tfu! — splunął Marcin.
— Ten człowiek ma syna dorosłego, któremu to w smak nie pójdzie. Mogę się więc w nim spodziewać nieprzyjaciela...
— No, no! już ty sobie z nim radę dasz — mruknął stary.
Pomilczeli czas jakiś, Marcin polcami bębnił po stole. Marynka składała i rozkładała serwetę.
— No, i cóżeś wymyśliła? — zapytał:
— Nic...
— Moja rada Niemca wziąć — dodał wstając — a ty rób jak ci się zdaje, dobranoc.
Miał odchodzić, córka mu się rzuciła na szyję, płacząc pocichu.
— Stanie się wola twoja, rada twoja — rzekła — chcesz, mnie dziś to wszystko jedno, ten czy inny, cóż mnie to obchodzi. Losem kobiety jest być czyjąś, niemogąc być tego kogo kocham, wszystko mi jedno czyją będę; ale, gdyby, o! gdyby, mój Antek opłakany i pogrzebiony, powrócił — ojcze mój! ojcze, co wówczas? Jabym straty szczęścia nie przeżyła.
Marcin się dopiero odwrócił i powoli krocząc siadł u stołu znowu.
— Co ci się śni — rzekł — pięć lat od niego wiadomości nie było. Gdyby żył, dałby o sobie wiedzieć rodzicom. Darmo się łudzić, moje dziecko. Opłakałaś go, zapomnij. Kto tam jedzie tak jak on pojechał, ten nie powraca już nigdy.