Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Marynka otarła łzy, zamilkła, pocałowała w rękę ojca, i z powagą a rezygnacyą, nie mówiąc słowa, odeszła do swojego pokoiku.
Tygiel, jak wryty, pozostał na tem samem miejscu, ruszyć się nie mogąc. Miłość ku córce walczyła w jego sercu z trwogą o los jej przyszły. Po staremu rachując, był pewien że się do tego człowieka przyzwyczai, nawyknie, że życie będzie znośnem. Liczył też wiele na charakter córki, na jej wyższość, na nieochybne opanowanie starego Niemca, i na niem budował wielkie nadzieje.
Już jedenasta biła na zegarze z kukawką, gdy otworzył drzwi alkierza Marynki, i zobaczył ją klęczącą przy modlitwie.
— Słuchaj — rzekł stłumionym głosem — ino słuchaj, ja ci nie radzę nic, bo na sumieniu nic mieć nie chcę. Rób co ci Pan Bóg natchnie. Ja nie namawiam, słyszysz, nie namawiam. Wola Twoja. Dobranoc!
Następującego dnia o tej godzinie, w której zwykł był pan Larisch przybywać do Strzelna, spodziewając się go, pan Marcin w domu został, jednakże wnosząc iż na pierwsze danie będzie zawadnym i mniéj potrzebnym, poszedł do szop i naglądając ztamtąd, gospodarował koło koni. Nie omyliły przewidywania, gdyż o porze zwyczajnej wózek pana Larisch’a na drodze od Christianhofu się ukazał. Marynka widziała go zdala, stała blada i zamyślona w oknie, potem usiadła w krześle, usiłując wyrobić w sobie męztwo, którego jej zabrakło, aż gdy w pierwszej izbie usłyszała wchodzącego gościa, ruszyła się krokiem mierzonym.