Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przebyłam straszliwe walki z losem i z sobą. Byłam sierotą, sama musiałam być memu dzieciństwu matką. Wychowywałam się w mieście. W tym samym domu, w którym była pensya nasza, mieszkał profesor. Syn jego starszy nieco odemnie, chował się ze mną pod jednym dachem. Kochaliśmy się jak dzieci, uczucie rosło z nami, i wrosło we mnie na wieki. Serce moje nie jest wolne i być niem nie może.
Larisch pobladł nieco.
— Jego rodzice, mówiła Marynka, nie mogli pozwolić na połączenie nasze, biedny chłopiec w rozpaczy puścił się w świat — i zginął.
— Zginął! — powtórzył głosem stłumionym niemiec, ale jakby lżej nieco odetchnąwszy. — Jak to? umarł?
— Nie wiem, odpowiedziała Marynka, pięć lat upływa jak popłynął do Ameryki; ani rodzice, ani ja nie miałam o nim wiadomości. Ale żyw czy umarły, pozostanie w sercu mojem.
— Z tęsknotą spokojną, zrezygnowaną domówiła tych słów, spuściła oczy, łza spadła na książkę. Larisch milczał.
— Ja to uczucie szanować umiem, rzekł, ale czy pani znajdujesz, iż z niem w sercu nie mogłabyś już niczyich losów podzielić?
— Jak się panu zdaje? — spytała Marynka.
— A jeśli ten biedny młodzieniec zginął, masz że pani nań czekać? Dopóki ojciec jej żyje, los ten znośnym być może, a potem! pani jesteś sierotą, niemasz rodziny. Gdybyś ją znalazła, nie wiem czy