Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spojrzał na Marynkę, która patrzyła nań, nie poruszona wcale, jakby oczekując co powie dalej. Radca też począł zaraz znowu.
— Z mojej strony zapewnić panią mogę o szacunku, o uczuciu aż nadto może gorącem. Jestem bogaty, mogę jej przyszłość zapewnić. Wiem to, że pieniądz sam nie stanowi szczęścia, ale go podaje ręka życzliwa...
Marynka słuchała jeszcze, gdy on mówić przestał i oczekiwał odpowiedzi, w ręku przewracała karty książki powoli, zdawała się namyślać.
— Szczerość za szczerość — rzekła.
— Dziękuję panu najprzód, żeś mnie osądził być godną towarzyszką pracy i życia. Zdaje mi się wszakże, iż to małżeństwo dla pana byłoby mniej korzystnem, niż dla mnie... Nie mówię o tem, że nas dzieli pochodzenie i obyczaj wcale różny, ale nie obawiałżebyś się pan ubogiej dziewczyny, której dostatek może zawrócić głowę, a długa niedola obudzić chęć używania, świetnienia, próżnowania?
— Pani mi się wydajesz istotą fenomenalną, po nad powszedni poziom wzniesioną.
— Mylisz się pan, odpowiedziała Marynka, jestem pospolitą dziewczyną, której srogi ból dopomagał do wczesnego dojrzenia. Znasz pan te owoce ukąszone przez robaka, które pierwsze dojrzewają na drzewach, rumienią się najwcześniej, a w środku są goryczy pełne? Jam taką istotą.
Zamiast odpowiedzi, której pan czekasz odemnie napróżno, powiem mu jak na spowiedzi...