Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i wyświeżony do zbytku, choć, poważnemu człowiekowi, było mu z tem śmiesznie.
— Dosyć, że ja nie mam szczęścia, aby spotkać kiedykolwiek pana Tygla, rzekł uśmiechając się.
— Mój ojciec zajęty jest wielce swem gospodarstwem.
— A pani?
— Ja także, o ile umiem.
— Już jeśli koniecznem jest pracować nad niem, dodał Larisch, przynajmniejbyś pani godną była na większem i w szczęśliwszych warunkach...
— Myśmy do małego przywykli.
— Tak, ale kobieta, zwłaszcza tak szczęśliwie udarowana jak pani, zawsze zmiany losu spodziewać się może.
Marynka śmiało spojrzała w oczy niemcowi. Zamilkł na chwilę.
— Wie pani co — dodał namyśliwszy się, jam stary trochę, pani mimo młodości masz wielką dojrzałość w charakterze, po co mamy grać w niestosowną dla nas igraszkę słów i zagadek. Pozwolisz mi pani mówić z sobą otwarcie.
— Bardzo proszę! rzekła niezmieszana Marynka z lekkiem głowy skinieniem.
— Będę szczerym, począł Larisch. Na pierwszy rzut oka, gdym miał szczęście widzieć ją w Mogilnej, uczyniłaś pani na mnie niezatarte wrażenie. Jestem stary, ale czuję w sobie siły do życia; gdybyś pani zemną podzielić je chciała, byłbym bardzo szczęśliwy.