Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przywiózł z sobą, ale na obliczu zacnego prawnika, nawykłego w praktyce do ukrywania uczuć i myśli, nic rozpoznać nie było podobna. Zagadnięty zaraz, spojrzał na pana Jacka, nie wiedząc czy przy nim ma mówić otwarcie. Prezes, któremu było pilno, zawołał: — mów kochany doktorze, mów co nam przywozisz.
Wolar obejrzał się raz jeszcze.
— Stanowczego nic, panie prezesie; naprzód Larisch’a nie zastałem, potem, okazało się, że on miał lokatę na te czterdzieści tysięcy, i właśnie rachując, że je u prezesa umieścił, powiedział tam, więc naturalnie.
— Cóż? naturalnie? co?
— Musi obstawać przy umowie, dodał Wolar. — Ale ja sądzę, że gdy pan prezes sam do niego pojedzie...
— E! e! zawołał Jacek, gdy prezes tam pojedzie sam, to go Niemiec zwiąże, oplącze i zrobi z nim co zechce. To się na nic nie zdało.
Zamilkli, pan Roman smutno patrzył w ziemię.
— Ale wziął swoje pięć tysięcy talarów.
— Na żaden sposób przyjąć ich nie chciał. Siedziałem z nim kilka godzin, ofiarowałem się inną równie dobrą i bezpieczną znaleść hypotekę, uparł się i nie mogłem z nim nic zrobić. Przyznaję się, dodał adwokat, żem był uprzedzony o nim, iż nie łatwy do interesu, ale tak chłodno, twardego jak on, znaleść się nie spodziewałem.
— Bądź co bądź, pojadę sam, pojadę i skończę, przerwał prezes. — Rozumiem to, że się mógł obrazić może, iż ja nie przyjechałem osobiście i to się stało