Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jacek zamilkł przez litość, twarz bowiem prezesa zmienioną była, a trwoga na niej malowała się aż nadto wyraziście.
— No, no, uspokój się, uspokój, zobaczymy, przebąknął łagodnie, nie ma co łapać ryb przed niewodem.
Prezes wszakże markotny pozostał; czuł winę swoję; a powszechny wstręt i obawa Larischf’a, podziałały nań o tyle, iż sam w końcu lękać się zaczynał. Pocieszało go to tylko, iż był pewnym, że Wolar z serca się weźmie do interesu i załatwi go pewnie szczęśliwie.
Postanowił i pan Jacek czekać na powrót wysłańca.
Obrachowano godziny prawdopodobnie i można się było spodziewać, że dzięki ekstrapoczcie, Wolar powróci nazajutrz. Tego dnia zabrało się na jakąś chłodną a smętną słotę, prezes nie ubierając się, w szlafroku pozostał w hotelu, do którego zajechał także pan Jacek. Oba więc pocieszali się gawędząc, grając w maryasza i nabierając dobrej myśli, bo trudno się było przez całą dobę martwić i desperować. Pan Jacek wszakże przy każdej zręczności napomykał, iż Larisch nie ustąpi. Wolara co najpóźniej oczekiwano na noc, do jedenastej wszakże nie przybył, a około północy poszli znużeni oczekiwaniem spać. Nazajutrz rano ledwie się prezes obudził, dano mu znać, iż adwokat wrócił późno w nocy i obiecuje się na godzinę dziewiątą. Można sobie wystawić z jaką go wyglądano niecierpliwością. Prezes zmierzył go oczyma niespokojny, rad wyczytać z twarzy co