Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż z tego ciociu?
— O! cóż ma być? pobierzecie się i będziecie żyć szczęśliwie jak w bajce, otoczeni mnóstwem ślicznych dzieci.
— I bez chleba! — szepnęła Marja.
— A wiesz co krajczy ciągle powtarza?
— Wiem ciociu i wiem, że to mu na nic się nie zdało, ostatek Górowa zabiorą.
— Nie zabiorą, bo Seweryn płaci...
— Ale my tego przyjąć nie możemy — zawołała Marja.
— To na dwoje, moja droga... albo przyjmujemy albo nie... Jeśli się żeni z tobą...
— On ze mną! Ciociu, cioteczko, pomyśl, odebrać mu swobodę, majątek i dać mu w zamian...
— Marją, którą kocha...
— Cóż ta Marja! moja ciociu! dwa ubóstwa w miejscu jednego.
Osławiona, prześladowana, wyśmiana — i spuściła głowę smutnie.
— O! gdybym była, czem być mogłam, bogatą dziedziczką, jakże szczęśliwą, jak szczęśliwą... rzuciła bym się ku niemu...
— To tylko chciałam wiedzieć z pewnością — zawołała Scholastyka — podawajcie poziomki, chodźmy do pokoju... Służę pannie Marji.
— Jeszcze chwilkę, niech się uspokoję...
— A! więc jesteś niespokojna? biedaczka! Musimy przecież wyjść...
Marja w duchu myślała:
— On mówi, że mnie kocha... ale to fantazja młodego człowieka, to nie jest gwałtowne, wielkie, silne;