Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wieczne przywiązanie... Mówił do mnie z takiem uszanowaniem, tak ostrożnie, tak bojaźliwie.
— Podają poziomki, chodźmy do pokoju — powtórzyła ciotka. — Seweryn został sam na sam z krajczym... nie bardzo go to ubawi.
Obie wyszły za służącą, która na półmisku wyniosła poziomki do pierwszego pokoju. Rozmowa była zupełnie obojętną.
Seweryn niezdecydowany wyjechał ku wieczorowi, tylko ostatnie wejrzenie Marji głęboko mu w sercu utkwiło. Ono mówiło mimowolnie daleko więcej niż wszystkie słowa — mówiło jasno, wyraźnie, boleśnie:
— Kocham cię...
— Chcą czy nie chcą — rzekł Seweryn jadąc — uratuję ich, zapewnię spokojność... Mnie nic nie potrzeba... mogę pracować. Zostanę lekarzem, wyjadę daleko, na Syberję, na Kaukaz... Kawałek chleba znajdę wszędzie. Przykro mi będzie opuścić to miejsce, gdzie leżą rodziców popioły — ale nad wspomnienia smutne, cóż tu więcej zostanie? Wspomnienia pójdą wszędzie ze mną... Ona będzie spokojną, będzie szczęśliwą... ja... mnie nic nie trzeba.
— Oddalić się od Marji ciężko, boleśnie zostawić ją tutaj wśród tych ludzi!
I przebiegając myślą, to sąsiedztwo zazdrosne, nielitościwe, szyderskie — wzdrygał się.
— Pozostanę — mówił znowu po chwilce — bezemnie któż ich tu obroni od napaści? Na jednego hrabiego rachować mogę, że więcej nie zaczepi ich, dał mi słowo, a dotąd przynajmniej dotrzymuje słowa, ale inni...
Gdy tak duma, kłusowanie konia zwróciło jego uwagę,