Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

majątek, aby nim kiedy błysnął. Wiesz pan jego pochodzenie, jest synem diaka, wstydzi się tego, nie wiedzieć dla czego i wznieść pragnie. A że się tai ze swoją słabością, ślicznie bym kierowała nim, chwyciwszy za tę niteczkę.
Seweryn się zamyślił.
— Dziwne projekta.
— Tonący brzytwy się chwyta...
— Czemuż nie mojej ręki, gdy ją podaję?
— Są ofiary, których się przyjąć nie godzi, mój kochany. Sierota, poczciwy, ubogi, łatwo by cię uwikłać, ale na to potrzeba ludzi bez serca i czoła.
— O! gdyby mnie Marja kochała — rzekł Seweryn. Scholastyka znowu mu w oczy spojrzała.
— Siadaj-no pan, każę podawać poziomki...
I wymknęła się z pokoju na przeciwek. Marja siedziała w swojej izdebce, podparta na ręku i smutna patrzała za okno.
— Maryniu! — zawołała wchodząc panna Scholastyka — powiedz mi no ty szczerze, otwarcie, jak mnie kochasz, coście tam w brzezinie, spotkawszy się, mówili z panem Sewerynem?
— My! my ciociu?
— On czegoś smutny, jakby się skarżył na ciebie. Czy tak bardzo był natarczywy, żeś aż musiała...
— Ciociu! co za myśl!
— Oświadczył ci się?
— Coś podobnego...
— A ty?
— Ja nic mu nie odpowiedziałam.
— Tegoż to tak stęka! Chodź do pokoju, bądź wesołą i dodaj mu serca.