Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Scholastyka spojrzała mu w oczy zadziwiona, milcząca.
— Doprawdy? — spytała niby serjo.
— Jestem tego pewny.
— Przyznam ci się, że jeśli tak myślisz, nie masz zamiaru starać się o Marję, ożenić się z nią, nie wiem dla czegobyś wszystko co masz dawał pierwszemu z brzegu.
— Ja nic nie potrzebuję...
— Dziś, może... ale będziesz potrzebował. A potem godziż się myśleć, że my to przyjmiemy?
— Gdybyś zaś — dodała po chwilce — chciał się żenić z Marją... ja bym ci pierwsza odradzała. Możesz świetny los zrobić...
— O! kochana pani... ja nie chcę świetnego losu, dla mnie najwyższem szczęściem byłaby ręka Marji, ale ona...
— Cóż to znowu? popstrykaliście się? widziałeś dziś Marję?
Seweryn się zarumienił. — Spotkałem ją jadąc.
— Rozumiem! — zawołała panna Scholastyka. — Tem lepiej, pokłućcie się, porzóćcie, ty ożenisz się bogato, ona pójdzie za Kulikowicza.
— Ona! za niego!
— Byłby najlepszym mężem. Ja bym go za nos wodziła, przysięgam.
— Pani go nie znasz...
— Chcesz, to ci go odmaluję: głupi a chytry i przekonany o swoim rozumie wysoko, bez serca, bez wychowania; bez uczucia, bez wiary, cały w groszu i zysku...
— Słowo w słowo! żywy! Ale czem-że go poprowadzić?
— Próżnością...
— Jakto?...
— On jest pełen skrytej dumy i próżny, robi zacięcie