Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To, jak się mu podoba — rzekł krajczy, któremu ciężko przychodziło zmódz się na co stanowczego. — Ja nie jestem przeciwny, i owszem. Może by poradzić się panny Scholastyki, kobiety czasem miewają zdania bardzo trafne. Nigdy nie zapomnę, jak księżna kanclerzyna wygrała proces swoją własną sztuką, która najbieglejszych jurystów zastanawiała. Zresztą wolę być jego dłużnikiem, niż tamtego jegomości.
— Ja myślę, że las wypłacić może i ten dług i inne zaległości, a folwarek zostanie nie tknięty panu krajczemu.
— A las? — rzekł stary, który miał słabość do tego hodowanego całe życie kawałka — ale w tym lesie są krocie, to cała moja nadzieja... ja bym nie chciał go zbywać?
— Jednakże lepiej las jak Górów...
— Zapewne, ale to powoli... namyśleć się potrzeba; a zawsze ja chcę sobie las zostawić.
Seweryn zamilkł, nadeszła panna Scholastyka. — W istocie była to jedyna tu osoba, z którą się rozmówić o interesie jako tako można było. Seweryn opowiedział jej wszystko.
— Mój kochany panie Sewerynie... ryzykujesz się napróżno — odpowiedziała — wiemy co masz, dajesz wszystko dla naszej spokojności... Nikt takich ofiar nie robi dla starych panów krajczych, lub takiej jak ja panny Scholastyki, podżyłej gaduły i weredyczki. Waćpan kochasz Marję?
— Pannę Marję szanuję, ale...
— O! zmiłuj-że się, w żywe oczy mi kłamiesz, kochasz ją...
— Ale panna Marja mnie nie kocha — odparł żywo Seweryn.