Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pan co mu prawo wskazuje i uwolń nas od swoich odwiedzin przynajmniej.
— Tak mi pani śpiewa?
— Zdaje mi się wyraźnie.
— I nic więcej?
— Prócz że pana bardzo szacujemy, póki jesteś z daleka i nie uszczęśliwiasz nas swemi odwiedzinami.
— Owszem, prosimy go zawsze po staropolsku, — rzekł krajczy, — domu przed nikim nie zamykamy, ale trochę delikatności.
— Delikatność mocipanie chleba nie daje, — rzekł Kulikowicz.
— Ale daje coś więcej, szacunek, poważanie, życzliwość ludzi.
— Pluję ja na to wszystko!
Twarz pana Kulikowicza nabierała z rozmową coraz dzikszego charakteru.
Seweryn wrzał, Marja słabła, Scholastyka uśmiechała się dumnie, krajczy siedział ze spuszczoną głową siwą, mrucząc:
— Karz mnie panie za grzechy moje, albowiem zasłużyłem. — Policzki starca rumieniły się wzruszeniem gorączkowem.
— Dajcie wieczerzę — rzekł przerywając, — sąsiad zje z nami.
— Kat mi po waszej wieczerzy, lepiej byście dali mi pieniądze. A co będzie panie krajczy?
Spes in Deo; proszę o cierpliwość...
— A zawsze ta cierpliwość! — zawołał Kulikowicz.
— Najpierwsza z cnót chrześcjańskich.
— Nie spotkałem się z nią w życiu.
Panna Scholastyka przypomniawszy sobie niedawną