Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rano nie spodziewali się w tak długą wybierać podróż, to tak byli pomięszani, że nie wiedzieli co wziąć z sobą, co zostawić. Ale Florek mniej jeszcze miał przytomności od brata; blady, zamyślony chwycił odzienie, spakował je w tłómoczek nie patrząc na nie i nie myślał, czy mu czego braknąć może. Domko, choć ze łzami w oczach, dobrze wyrachował, co wziąć, co porzucić, i w mgnieniu oka gotów był do drogi. Konie czekały u gumna; dwa konie szpaki, po cztery lata w piątym, gładkie jak gałeczki, raźne, wesołe. Rządziki na nich skromne, ale nowe i czyste, siodła wygodne i węzełki u siodeł przytroczone już.
I znowu padli przed ojcem, ściskając jego nogi, znowu przed matką, znowu siostry żegnali, znowu pili ich zdrowie sąsiedzi, wytoczywszy się na ganek wszyscy. Już siadali na koń, kiedy się odezwał pan Mikołaj:
— No, jedźcież waszmość razem tylko do figury za wsią, tam się rozdzielicie pomodliwszy, żeby was Bóg natchnął, w którą stronę ruszyć macie. Tę figurę sumptem swoim dziad nasz postawił. A teraz w imię Boże!
Bracia byli na koniach, obejrzeli się raz jeszcze ku swoim, matka serdecznie płakała, zakrywając łzy swoje jedną ręką, a drugą ich żegnając, siostry patrzały przez okna, proboszcz się modlił, sąsiedzi pili. — Szczęśliwej podróży!
Oni już jechali, pokłoniwszy się czapkami. A któż wypowie co się w sercach ich działo, ile razy obejrzeli się za siebie, uchylili głów i westchnęli, ile razy łzy na suche już oczy wyszły; jak teraz inaczej wcale wszystko im w tym majowym świecie przypominało boleśnie, co mogło nigdy, nigdy nie wrócić.
Już byli wśród wielkiej ulicy sioła i jechali ku