Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

figurze — a jeszcze słowem się do siebie nie ozwali. Oba mimowolnie obracali oczy na bielejące kominy dworku, na zielone lipy dziedzińca, na gniazdo bocianie, z którego stary przyjaciel rodziny, stojąc na jednej nodze, klekotał pożegnanie swoje.
A w siole już ich czekali ci, którzy prędko dowiedzieli się o ich wyjeździe i pożegnać chcieli. Ze wszystkich szlacheckich dworków powybiegały dziewczęta, powychodziły matki, powyskakiwali młodzi i stali na drodze i przybiegali ku nim, aby im spojrzeć w oczy raz ostatni! Kto wie, może doprawdy ostatni! A któż wie, żegnając nawet na dwa dni przyjaciela, czy go po dwóch dniach zobaczysz?
Domka łapały po drodze wszystkie dziewczęta z kruczemi kosami i ocierając łzy fartuchem, żegnały po cichu.
— Magdusia! ja o tobie nigdy nie zapomnę — mówił jednej, a dalej powtarzał toż samo Frani i Joasi, każdej bo serdecznie żałował; a serce się mu krajało na wspomnienie niepowrotnych wieczorów pod wiśniowemi sady, w leszczynowych szpalerach, — wieczorów, co się odrodzić nie mogły, bo stary wędrowiec wróciwszy nazad do swojej zagrody, jużby nawet ich może nie zapragnął, złamany życiem i odczarowany. Młodzi towarzysze podawali ręce Domkowi, mało ich Florko zaczepiał; Florek jechał smutny i raz tylko spojrzał przed siebie, raz tylko!
Na prawo stał mały dworek, ubogi dworek Sosnowskiego szlachcica, który jedną miał tylko córkę. W okienku otwartem siedziała Jadwisia, oczy miała czerwone, na rączce się sparła i patrzała w ulicę. A nie patrzała na Domka, ale na Florka. I on spojrzał na