Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

moje dzieci — mówiła łkając głosem od płaczu przerywanym, powracajcie nam poczciwi i zdrowi.
A ojciec dodał:
— I nie z próżnemi rękoma. Młodość drogi to czas, nie marnujcie go. Waści, panie Dominiku, wojskowo by służyć, tobie Florku dworsko. Nie wybieram gdzie macie jechać! Niech was Bóg prowadzi, gdzie on sam chce, on najlepiej wie, gdzie wasze szczęście, i Matka Boża wskaże wam drogę. Jedźcie moje dzieci, jedźcie w imię Boże!
I znowu rzuciła się im matka na szyję, płacząc ściskać zaczęły siostry, błogosławił ojciec. Aż wszedł ksiądz proboszcz, siwy starzec, przyjaciel wszystkiej szlachty, którą od tylu lat chrzcił, żenił i chował. Uklękli przed nim bracia, wyciągnął nad nimi ręce i jemu czysta łza potoczyła się po twarzy. Szeptał modlitwy po cichu, pocałował ich w głowy. — Jedźcie z Bogiem — rzekł — kto z Bogiem Bóg z nim; nie zapominajcie wiary naszej, nie rzucajcie nabożnych zwyczajów młodości. Nie zważajcie na śmiech i urągania, które was spotkać mogą; a źle wam będzie, obracajcie się do Boga, ufajcie w nim i dobrze wam będzie; dziękujcie Bogu! Niechaj was Bóg oświeca, błogosławi, wspomaga i prowadzi!
Z alkierza wyszli młodzi do wielkiej izby, tu ich obstąpili wszyscy i pili zdrowie ich, życząc wszelkiego szczęścia, rychłego i szczęśliwego do zagrody powrotu. Niektórzy podochoceni, wróżyli im to to, to owo, przepowiadali wiele sukcesów; dorobienie się fortuny, honory, bogate ożenienie. Dwaj bracia odurzeni tem wszystkiem wstali, tak, że kiedy wyszli raz jeszcze pożegnać domowych i zajrzeć do swojej izdebki, z której jeszcze dziś