Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w duszy. Tak nagle porzucić miejsce, do którego się wrosło, które zdaje się jedynem, co w niem żyć można! nie widzieć swoich, nie budzić się z spokojną myślą dnia takiego jak wczorajszy! pójść tak nagle z życia lekko płynącego, na swój chleb, na troski o siebie, pójść, jednem słowem — w świat. — A! to było boleśnie, bardzo boleśnie. I nie dziw, że same się łzy kręciły w oczach, bo nie myśleli, żeby ich kiedy ojciec szukać szczęścia wyprawił, kiedy im i tu dobrze było i bądź co, mieli dosyć. — Ale postanowienie ojcowskie było niezmienne, stanowcze.
Spojrzeli po sobie bracia, jakby się ze snu obudzili, ze snu miłego, który teraz, gdy się skończył, wydał się tak krótkim, prawdziwie jak sen.
— Co temu tatulowi w głowie? — pomyślał w duchu Domko.
— Gdzie ja się podzieję? co z sobą zrobię? — rzekł Florek.
A w tem ojciec się ku nim zbliżył i za sobą ich do matki, do alkierza poprowadził. Poszli z nim posłusznie i ze spuszczonemi głowy. Matka siedziała na kufrze i płakała, oparta na ręku. Siostry miały oczy czerwone od łez — zwrócone z wyrazem smutku na braci. Ojciec był blady, wzruszony, ale na męzkiej powiece łza nie postała. Dwa skórzane woreczki leżały na stole, napełnione talarami, oddał je synom w milczeniu.
Oni rzucili mu się do nóg i płakali, potem padli przed matką, która ich ściskała i błogosławiła, wieszając na nich szkaplerze i medaliki z Najświętszą Panną Częstochowską.
— Niech was Bóg i święta Jego matka prowadzi