Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

który uczuwszy przez dni kilka samotności, jak mu jej brak było, wysłał natychmiast karetę do Tarnoboru.
Rotmistrz całą tą sprawą wielce był niezadowolony. Lękał się zgody i nie bez przyczyny. W czasie niebytności starał się wprawdzie zastąpić Niemkę domorosłą ekonomówną, ale hrabia patrzeć nawet na nią nie chciał. To było najgorszym znakiem; Wiła domyślił się, że Tekli już z domu nie potrafi wyrugować, że panowanie jej restaurowane, silniej jeszcze niż poprzedzające ugruntuje się.
Na grobli pieszo wyszedłszy, spotkał powracającą Hubert. Burzliwe z początku było przyjęcie, z dala przypatrywał mu się rotmistrz i przeklinał dzień, którego się w to wmięszał.
— Hrabio — odezwała się podając mu rękę Tekla. — Pamiętasz, że gdym jechała z tobą, obiecałeś ożenić się ze mną... żeś mi znaczny uczynił zapis, który zdarłam. Nie jestem chciwą, nie możesz mi wyrzucać niedochowania wiary... dla czegoż chciałeś mnie odepchnąć?
Hrabia złożył wszystko na rotmistrza.
— Jesteś słaby i powodujący się jak dziecię — odparła Tekla — za pierwszy warunek kładnę oddalenie pana Wiły.
Słowo?
Hrabia zachwiał się.
— Wahasz się, żegnam cię...
— Cóż on ci szkodzi? jak się bez niego obejdę?
— Wybieraj! ja lub on?...
— Teklo, czyż koniecznie?
— To moje ostatnie słowo... Przyrzekasz?...
— Przyrzekam.
— Na honor!