Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zgoda? nieprawdaż? — spytała Scholastyka powtórnie.
Ciche pocałowanie podanej ręki zwiastowało pożądane pojednanie.
— No, teraz jestem o was spokojna i idę dysponować objad...
To mówiąc ukłoniła się i wyszła.
Ta chwila, którą sam na sam z sobą spędzili kochankowie (co za wyraz niegodziwy, bez którego się przecież obejść nie można), była jedną z najrozkoszniejszych w ich życiu. Pierwszy raz nie lękając się narzucania Sewerynowi, wynurzyć mu potrafiła Marja i objawić jaką była; pierwszy raz on także uniesiony, porwany przywiązaniem, szczęśliwy, zapomniawszy na to co go otaczało, potrafił powiedzieć: kocham — z tym wyrazem, z uczuciem, wejrzeniem, które wątpliwości nie zostawiały. I nic nie stawało im na drodze i przyszłość jasna, spokojna, piękna otwierała się szeroko przed nimi.
Jedno przy drugim z rękoma splecionemi, cicho rozmawiając jakby się podsłuchania lękali, bez poruszenia, bez pamięci na to, co ich otaczało, przesiedzieli godzin kilka. Krajczy wstał dawno i modlił się, powoli o kiju przechadzając przed oknem otwartem. — Ciotka przesunęła się przez pokój kilka razy, oni tak byli sobą zajęci, że jej nie widzieli.
Nareszcie powtórzone umyślnie chrząkania i kaszle starca, ściągnęły Seweryna dla dania dzień dobry krajczemu; Marja jakby zawstydzona, uciekła ze swojem szczęściem i zamknęła się w swoim pokoju. Ciotka weselsza także uwijała się.
— Konia pana Seweryna — powiedziała głośno na ganku gumiennemu — zamknąć na klucz w stajni, dać