Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pytam się kochanego pana, po co bym mu taki fałsz mówiła? kto odemnie lepiej o tem wiedzieć może?
— Zapewne... wszakże...
— Wszakże, nie męcz waćpan i siebie i nas bezpotrzebnie... Dobra jest bardzo szlachetna duma, ale w miarę... nikt pana z innymi gośćmi teraźniejszymi nie porówna... pamiętamy dobrze, żeś był z nami przeciwko wszystkim, gdy nie było koło nas nikogo, i chciałeś dla nas poświęcić... wszystko co miałeś... Wdzięczność nakazuje...
— Przepraszam panią, ja nic nie chcę być winien wdzięczności.
— A! rozumiem!
— Tego się lękam.
— Nie masz się waćpan czego lękać... Albo i dziś, co znaczyło, żeś chciał się tylko z krajczym widzieć?
— Słyszałem, że był chory...
— Więc koniecznie chcesz tylko w biedzie się pokazywać, a z nikim nie podzielić dobrej chwili? Dziwak jesteś, mój kochany panie Sewerynie... bardzo cię szanuję, ale wiele do niego mam pretensji... Siadaj... i nie rusz mi się ztąd, krajczy spi, Marja się ubiera, każę tu podać herbatę.
W chwilę potem wszyscy siedzieli u okrągłego stołu, ale Marja jeszcze udawała rozgniewaną na Seweryna. Ciotka swoim sposobem starała się ich zbliżyć; nakoniec dopiąć tego nie mogąc, powstała i rzekła:
— Nie udawajcież, proszę, gniewu... powiedzcie sobie, że się kochacie, a ja was pobłogosławię!
Seweryn spojrzał na Marję.
Ona spuściła oczy, ale uśmiechnęła się mimowolnie.