Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jejmość leżała zła i gniewna... W miarę jak się coraz myślami gryzła, zrzucała czepek, kołnierzyk, chustkę, rozpięła suknię, pozdejmowała trzewiki i rozpięła włosy. Straszna była! a! straszna! i nie dziw że stary Doliwa w kąciku siadłszy, fajkę z największą dyskrecją palił, cicho się i spokojnie trzymał i na rozkazy tylko zdawał się oczekiwać.
Teodor się opóźniał, zaczęto się niecierpliwić; nareszcie psy zaszczekały w ganku — to on! — Matka zerwała się z kanapy; ojciec z kąta.
— Wystaw sobie...
— Wystaw sobie...
— Milcz waćpan, to do mnie należy...
Stary wzruszywszy ramionami poszedł do kątka, matka zaczęła opowiadać synowi. Ten słuchał gładząc brodę.
— Jedź mi waćpan do tego szołdry, niepoczciwego i wyzwij go... Gdybym ja nawet mówiła nie tak jak było... co miał za potrzebę zawstydzić mnie i w oczach ludzkich przeczyć.
— Hasling nie wyjdzie, to darmo — rzekł ojciec z kąta cicho.
— Myślisz?
— Nie wyjdzie mamo, w przeszłym roku...
— A prawda, tem lepiej wyłajesz go...
— Zapewne, a dwóch synów drągalów, co strzelają jak K... a biją się w pałasze jak N...; z tymi będzie do czynienia.
— Ja się nie boję! — rzekł zuchując Teodor.
Matka zamyśliła się.
— Dajże pokój! mam na nich inny sposób pomścić się, zobaczymy.