Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Maszercia w złym humorze? — pokornie rzekł mąż.
— Bo mi chybiono!
— Kto? gdzie? Jezu Marja! tobie! — zawołał chwytając się za głowę Doliwa i fajka mu z rąk wypadła. — Tobie?
— Tak! mnie!
— Ale któż?
— Ten niepoczciwy szołdra Hasling...
— A a a! on! on! I cóż to było?
— Wystaw waćpan sobie, ja opowiadam historję tej Niemki z Sewerynem, a ten śmie mi mówić, że nie tak było i wykręca ją po swojemu... Słowem, com rachowała na tę historję... to z niej jeszcze Seweryn może skorzystać!
— Śmiał ci zaprzeczyć? — powtarzał mąż.
— A żebyś widział, jakie tam temu trutniowi grzeczności robili!
— Jemu? cóż to znaczy?
— Czy ja wiem! może pochlebić się umiał tej starej... temu granadjerowi w spodnicy... którą Teodor nazywa...
— Więc cóż każesz lubeczko?
— Teodora! Teodora niech zawołają!
Doliwa wybiegł i posłał ludzi po Teodora.
— Wódki kolońskiej mi waćpan przynieś — zawołała gdy wszedł — poduszkę moją pod nogi, poduszkę pod bok i kawę dawać...
Trzeba było widzieć jak z fajką na ogromnym cybuchu, którą urywanym sposobem niósł niekiedy niespokojnie do ust, aby nie zagasła — pan Doliwa zwijał się za flaszkami, poduszkami i kawą.