Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Posłać konie za nią! — zawołał hrabia.
Rotmistrz zastał przed stajnią kocz gotowy, sam siadł na kozłach i poleciał cwałem. Ale nim się to stało, nim dobiegł do miejsca, gdzie porzucił Teklę, nadeszły konie Seweryna i zabrały ją do Tarnoboru.
Hrabia przechadzał się gniewny i zasępiony po pokoju. — Rzucał cybuchami i psy potrącał — nikt z sług w oczy mu zajrzeć nie śmiał, gniew jego bowiem był straszny, choć krótko trwały.
Słowa Tekli, jej duma, jej postępek wzruszyły go do głębi; żałował swego kroku, Chciał się jej pozbyć, ale wcale nie w ten sposób, zbogaconą, wynagrodzoną, spokojną, uśmiechniętą myślał ją odprawić do Wiednia. Przywiązanie jej, oburzenie, szlachetność, zawstydzały go. Przebiegał myślą całe życie z nią spędzone i nic nie mógł znaleźć do wyrzucenia. Sumienie gryzło, co chwila wyglądał, niepokoił się, rotmistrz nie wracał.
Nie spotkawszy się nigdzie z nią na drodze, Wiła popędził do Tarnoboru.
Hubert niecierpliwił się i przeklinał; silnie wzruszony, zaczynał przypuszczać, że ta kobieta, z którą lat kilka spędził, była dla niego koniecznym warunkiem życia, szczęścia.
Próba go o tem przekonywała — potrzeba jej było, żeby niepoznane szczęście, w sercu będące, wyraźnie mu się objawiło.
Człowiek się zwykle tem srożej gniewa i większą winę na drugich składa, im sam czuje się winniejszym. Tak właśnie Hubert wściekał się na rotmistrza.
— Jego rada, jego sprawa! szalony żem posłuchał! Ja bez niej żyć nie będę, nie mogę... jak psa go wypędzę... jak psa.