Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

płonęły i oczy tonęły w gorącym płaczu, który je pozbawiał blasku. Seweryn wcale też nie dla jej wdzięków ulitował się nad nią.
— Cóż pani poczniesz z sobą?
— Nie wiem. Wybiegłam jak stoję, nie mam nic... nie myślałam dokąd się udać, gdzie się podziać...
— Ale przecież?
— Pójdę żebrać...
Seweryn, który bolał nad sobą właśnie i cierpiał od czasu jak Marja stała się dla niego nieprzystępną otrzymanem dziedzictwem, skłonny był w tej chwili do litości.
— Wracam do domu — rzekł nie zastanawiając się. — Przyszlę konie po panią.
W Tarnoborze zostaniesz pani póki zechcesz. Ażeby zaś ludzie przeciwko temu nic mówić nie mogli, nie zsiadając z konia, wyjeżdżam do drugiego folwarku.
Tekla nic nie odpowiedziała, co chwila jaśniej widziała, że rady sobie dać nie potrafi; nie mogła odrzucić pomocy, którą jej ofiarowano. — Seweryn zawrócił i popędził ku domowi.
W oddaleniu czatujący rotmistrz dostrzegł spotkania, domyślił się rozmowy i pospieszył do hrabiego.
— A wie graf co się stało?
— Cóż się stało?
— Panna Tekla poszła do Tarnoboru...
— Kazałem posłać konie za nią, zawrócić ją tutaj. Słyszałeś waćpan?
Rotmistrz nie śmiał przebąknąć, tak piorunującym te słowa wyrzekł Hubert głosem; wyszedł. Ale z za drzwi odezwał się cicho:
— Spotkała się z panem Sewerynem.