Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A dokąd-że, do Górowa. Ławrysiewicz mi mówił, że już się ma około intercyzy...
W tej chwili sam hrabia wyświeżony, uperfumowany ukazał się na progu.
— Dokąd-że to pan jedzie?
Wiła usunął się i umknął.
— A! do Górowa z powodu... procesu!
— Tylko procesu?
— Zdaje mi się...
— W Górowie jest panna bogata?
— Jest...
— Pan się o nią myśli starać?
— Zkąd to wiesz? — udając pomięszanie, zdumienie, zawołał hrabia.
— A! więc tak jest! — przerwała Tekla.
Hubert spuścił oczy.
— A gdyby tak było — rzekł — gdyby tak było!
— Cóżbym ja w tym domu znaczyła?
— W tym domu? zapewne... Ale gdzie indziej. Słuchaj Teklo, mówmy rozumnie.
Niemka cała w płomieniach cofnęła się na krok.
— Słucham pana!
— Przeżyliśmy lat kilka... mnie czas z siwym włosem myśleć o ożenieniu stosownem.
— W czas się opatrzył!
— Ja nie chcę twojej krzywdy!
— Cóż to się nazywa moją krzywdą?
— Nie chcę cię opuścić, porzucić, i jak inny by uczynił, zapomnieć i na przyszłość...
— A cóż chcesz uczynić?
— Chcę cię, jak słuszna, wyposażyć, zapewnić ci los i powrót do kraju...