Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż naówczas?
— Naówczas plunę mu w oczy jako podłemu i pójdę naga, pieszo z tego obrzydłego domu.
Wiła wąsy pokręcił.
— W istocie — dodał — przywiduje mi się zapewne, nie ma nic pewnego! Nie chcę uwierzyć rzeczywistości, to by było tak niegodziwie... Dzień dobry pani. — I wyszedł.
Rzucona myśl nie poszła na próżno. Tekla nie wyszła na objad, dzień cały została w pokoju i płakała.
Tymczasem w Górowie przyjmowano Huberta grzecznie, ale zimno i dumnie.
Ciocia kierowała przyjęciem. Mało mówiąca, ostra, złośliwa nawet, starała się dać uczuć gościowi, że go przyjmuje grzecznie; bo ludzie dobrze wychowani do ostatnia są grzeczni — ale nim gardzi. Hrabia od dawna nie był tak zmięszany i stracił na ten raz zwykłą przytomność umysłu i pewność siebie. Napróżno wyglądał wyjścia Marji, Marja nie ukazała się. Konferencja prawna spełzła na niczem i hrabia przyrzekł za dwa dni przyjechać znowu ze swemi dokumentami, których umyślnie zapomniał. Po pierwszem przyjęciu nie bardzo mu się już jechać chciało, ale począwszy, chciał dojść do jakiegokolwiek końca. Rotmistrz powtórzył mu swoją rozmowę z panną Teklą.
— Niech mi zresztą plunie w oczy — zimno rzekł hrabia — byleby sobie z Bogiem powędrowała.
Zaprzęgano konie na drugie odwiedziny do Górowa, gdy Wiła wsunął się do pokoju Tekli i szepnął jej w ucho:
— Patrz-no pani, znowu jedzie!
— Dokąd?