Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Panna synowica krajczego odziedziczyła miljony!
Brwi Tekli zmarszczyły się.
— Hrabia pojechał do Górowa, wiesz pani po co?
I spojrzał jej w oczy.
— Chce się żenić! uważa pani?
— To być nie może! — zawołała Tekla.
— O! o! znam ja ludzi! i choć mi nic nie mówił, widzę co się święci...
Tekla spuściła oczy, rzuciła o ziemię trzymany w ręku bukiet i zawołała:
— Chce się żenić? A ja? a ze mną co zrobi?
— Nie wiem... miarkuję wszakże...
— Że mi zechce dać konie, powóz i coś tam na drogę, abym sobie pojechała? nieprawdaż?
Rotmistrz ruszył ramionami.
— Zobaczym, czy się tak łatwo mnie pozbyć.
— A jeśli zechce zapewnić jej los...
— Jakto rotmistrzu?
— Jak? juścić pewnie nie inaczej jak pieniędzmi.
— Niech je sobie schowa! Nie potrzebuję pieniędzy! Ale to fałsz, to ci się przywidziało, być nie może.
— Niech mi się przywidziało.
— Zkąd pewność, że się starać myśli?
— Właśnie żem prawie pewny... Przebąkiwał, dawał do zrozumienia...
— Któraż kobieta odważy się go przyjąć... któż nie wie, że ja tu jestem?
— O! miła pani — przerwał rotmistrz udając smutne oburzenie — mitra hrabiowska...
Tekla potrząsła głową.
— Nie wierzę temu! Nie wierzę póki mi sam nie powie... A! naówczas...