Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ależ turkocze! — rzekł Fabjan.
— Może siano wiozą, któżby u licha jechał.
— Jedzie-bo, jedzie, dali... Bóg jedzie — skomlał pan Hasling — ot i widać.
— Mimo bramy droga — dodał gospodarz.
— W bramę jedzie! — śmiejąc się rzekł trochę przez nos Warszawianin — Teodor Doliwa — którego niedowiarstwo pana Pokotyły bawiło.
— To ekonom z pola! — niewzruszony odparł gospodarz.
— Djable ci się gościa nie chce, ale próżno się wykręcasz — wrzasnął na całą gębę Kulikowicz — wprost przed ganek.
— To nie gość, to proboszcz! — mruknął gospodarz.
Wszyscy parsknęli. On w duchu dodał:
— Któż-by mógł jeszcze nadjechać! — wszakżeście tu wszyscy.
— Nejtyczanka, cztery konie...
— Powiedz szkapy...
— Furman...
— Chłop siako tako przyodziany...
— Chomąty...
— Stare...
— Ale któż taki?
— O! alboż nie znacie... graf!
— Jaki u djabła graf! — zrywając się zawołał Pokotyło. Nowy śmiech.
— Nie bój się, nie ze Śliwina przecie!
— Ale cóż za graf?
— Seweryn Kotlina — szepnął Hasling — ani chybi... on... Ale co go tu prowadzi?