Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

hrabią, piękny, bogaty ofiarował podarek, podarunkowi całus towarzyszył. Róża pośpieszyła do domu.
Tam cicho, w kąciku rozmówiły się dziewczęta.
— Ten polski graf kocha cię...
— Wiem! — odpowiedziała Tekla i rozpłakała się.
— Czegóż płaczesz? tem lepiej!
— Tem lepiej? ach! dobrze ci to mówić.
— Cóż z tego? on cię tak szczerze, tak serdecznie kocha! może się z tobą żenić.
Róża na w pół wierzyła temu.
— Wiesz co mi mówił?... Myśli cię porwać i uwieść.
— Od was! od kraju!
— Z nim!
— Później się z tobą może ożenić...
— Czemuż nie teraz?
— A! teraz... teraz nie może, ma ojca czy stryja bogatego, bardzo bogatego, który by go pewnie wydziedziczył.
— Ale ten stryj nicby nie wiedział o naszem małżeństwie?
— Tak się to zdaje, Teklo, o wszystkiem się ludzie dowiadują...
— Dowie się więc że z nim pojadę...
— Choćby się dowiedział, pomyśli że to kaprys przelotny i gniewać się nie będzie...
Tekla się zamyśliła...
— Jak radzisz mi siostro?
— Ja? nie umiem radzić! Żal mi się rozstać z tobą!
— Jakbyś zrobiła na mojem miejscu?
— O! ja! — zawołała Róża — pojechałabym z nim.
— A jeżeli on mnie porzuci... zaprze się... Ach! w obcym kraju, to okropnie...