Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiozę z sobą dowody, będziesz się pani mogła przekonać.
Marja blada jak ściana, stała nieruchoma, nagle rumieniec wytrysnął jej na twarz, przymknęła oczy, pochyliła się. Ciotka pochwyciła ją na ręce.
— Regencie, — zawołała, — każ dać wody... wody, biedne dziecię, znosiła wyśmienicie ubóstwo, ale nagłej zmiany, wytrzymać bez omdlenia nie mogło.
Pan Szarzycki otworzył drzwi i zawołał ludzi. Po chwilce Marja otwarła oczy, uśmiechnęła się do ciotki.
— Kiedy tak, mój regencie, to trzeba oznajmić krajczemu. Nie wiesz jaki był nasz stan! jakie położenie, nie możesz miarkować nawet coś nam przywiózł! Krajczy nie słaby! Musiałyśmy ci powiedzieć, sądząc że to który z dłużników.
— Z dłużników!
— Tak jest, mamy ich wielu! Chodźmy Marjo, do krajczego!
I otwarła drzwi powoli, stary złożył książkę, wstał i posunął się naprzeciw wchodzącym kilka kroków.
— Pan regent Szarzycki z Warszawy, — odezwała się ciotka.
— Cóż mi jedna honor widzenia go w moim domu?
— Interesik szanowny panie, ale dość dla tych pań pomyślny.
— Hm! chwała Bogu.
— Powoli regencie, — szepnęła ciotka.
— Kilkanaście tysięcy spadku, — rzekł pan Szarzycki.
— Ot! widzicie! a mówiłem, Spes in Deo. Deus providebit! Niechże ucałuję, uściskam!
— A może nawet kilkadziesiąt! — dodał regent.
— Tem lepiej! Dzięki tobie Boże.