Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A! słychać dzwonek! urzędnik, zginęliśmy, trzebaż odwagą nadrabiać!
— Co tam? — spytał krajczy.
— Wcześnie się jegomość zamknij, bo ktoś jedzie a w domu, nie ma nic.
— Jakoś to będzie. To zamknijcież drzwi.
Powóz zbliżał się coraz, Marja z ciotką ciekawie przez okno mu się przyglądały.
— Pocztą! powóz porządny! któżby to mógł być taki?
— A! moja droga, któż jeśli nie jaki zwiastun złego? Słuchaj, powiemy że krajczy chory, że w domu przez to nieład. A na wieczerzę wypadnie dodać pieczyste. O! mój Boże, zkąd ja je wezmę?
Powóz pana Szarzyckiego zatoczył się przed ganek, głos dał się słyszeć w sieni.
— Pan krajczy tutaj?
— Tutaj!
— W domu?
— Jest, nigdzie nie jeździ.
— A panie?
— Jakie panie?
— Panny?
— A i panny są.
— Głos zupełnie nie znajomy! — zawołała Scholastyka, — a tłumoki ogromne... będzie nocował! Jutro rano kawa, której nie ma.
Obu kobietom biły serca z niepokoju gdy powolnym krokiem wszedł regent Szarzycki. Człowiek to był z taktem i głową, umiał sobie w każdym razie postąpić i jeden rzut oka odkrywał mu ludzi i wskazywał co miał i jak powiedzieć.
Spojrzawszy na Scholastykę, która przeciw niemu