Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Doliwa, — gdzie taki salon jak jejmości? gdzie co podobnego? ja jestem pewny, że teraz wszyscy tam do Górowa jak kruki nalecą, ale nie mamy się co lękać rywalów.
— A Seweryn? — przerwał Teodor, — on oddawna stara się i...
— Dajże już pokój! — z gniewem odparła matka, — najprzód, co on ma? nic nie ma, dzierżawca; i powtóre, co za ton? co za mina? gdzież porównanie do ciebie?
— O tem nie mówię — z głębokiem uszanowaniem dla siebie, przeglądając się w zwierciedle, — rzekł Teodor, — ale on zawsze był ze strony Górowa i z nimi, oddawna bywa.
— To nic! a myż byliśmy przeciw nich?
— Toż gdybyśmy chcieli, takżebyśmy potrafili upokorzyć. Nam to łatwiej było niż komu innemu; a przecież nie nadużyliśmy naszej wyższości. Zresztą bądź spokojny. Ja sama tam będę i ja to biorę na siebie, ty tylko pannę rozkochaj.
Gdy Doliwowie radzą, konie sprzęgają, powóz myją i trzepią; Kulikowicz jedzie wprost do Górowa, do swego dworku, w czarnych myślach, podskakuje na bryczce i w głowę się bije.
— A! gdybym się mógł domyśleć... Zrób mene weszczym, budu bohatym! Teraz obrażeni być mogą na mnie, chociaż doprawdy nie ma za co; już lepszego sąsiada trudno. A i na te piętnaście tysięcy tak dawno czekam, i cicho siedzę.
Przecież kiedy nikt nie myślał o Marji, ja się już jej oświadczałem, to coś znaczy. Mam za sobą prioritas której nikt tutaj nie ma. Lichowi nadało te bydło zabrać, ale dziś jeszcze wieczór odeszlę... i grzeczny list