Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kiedy ty pojedziesz, czemu ja nie mam jechać?
— A jedź sobie!
— A jedź sobie! — dorzucił ojciec; — tylko że na mojej bryczce nas dwóch więcej nie siądzie.
Juljan wyszedł trzaskając drzwiami za sobą. Zaczęła się narada między ojcem, synem a starszemi córkami; Adam pokręcał wąsa i z tą ufnością jaką wzbudza świeże jeszcze szczęście, uśmiechał się pewnym będąc, że Marją jednem podbije wejrzeniem.
— Spuść się na mnie ojcze, — mówił, — już damy sobie rady, wiemy jak gdzie począć.
— O! ten łotr Adam. — dodała Wanda uśmiechając się, — takie ma szczęście.
— A gdyby się udało — rzekł ojciec, — skaptować jeszcze pannę Scholastykę! wyobraźcie sobie! miljony!
Z tą myślą szczęśliwą i różowemi nadziejami, rozeszli się przygotowywać do jutrzejszej podróży. My powróćmy do Doliwów, u których wielka po wyjeździe Seweryna i Kulikowicza toczy się narada.
Jejmość prezyduje, Teodor pomaga, a poczciwe ojczysko, siedząc wedle zwyczaju zimowego pod piecem, palcami kręci i głową i uśmiecha się.
— Dobry to koncept jejmości — powiada, — gdyby nie dać im poznać że wiemy o sukcesji, nic! nic! wizyta... wizyta!
Ale oni teraz głowy zadrą!...
— Czemuż nie! — przerwała jejmość — miljony! Ale dzięki Bogu, mamy także coś za sobą, Teodorek się udał... Nie może się nie podobać Marji! A ród nasz, a ton na którym żyjemy... gdzie drugi dom podobny naszemu w sąsiedztwie?
— Co to, to prawda, — naiwnie wynurzył się pan