Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiesz Juljanie, — zawołał szybko ojciec.
— Wiesz Juljanie, — zawołały obie panny.
— A co? — spytał nie uchyliwszy głowy myśliwy.
Tu Hasling począł mówić żywo, panny sobie, słowem ledwie się zrozumieć było można.
— A dla czegoż to papa posłał za Adamem? — wycedził Juljan przez zęby, — spotkałem Omelka na dropiatej galopem. Klaczy zbawi.
— Bo jutro jedziemy z nim do Górowa.
— A dla czegoż z nim? Patrzajcie! — dodał — zawsze taki starszy u ojca lepszy, a ja...
— Już, już, poczniesz swoje!
— A pewnie że pocznę! Cóż to ja gorszego, żebym nie mógł jechać do Górowa! Adam się bałamuci, a ja...
— A ty latasz za tą...
— Kto to ojcu powiedział?
— Myślisz że nie widziałem?
— No! a gdyby i tak było? Co to ma jedno do drugiego. A ojciec jedzie do panny Scholastyki.
— A tobie dudku co do tego?
— Do tego! albo i do tego! A co na to powie...
— A! trutniu ty jeden! ty jakiś! — zapyrzony krzyknął ojciec, dam ja ci tu.
— Otóż to tak zawsze, — mówił Juljan — a Adam...
Jak na toż i Adam się w tej chwili przystawił i wszedł do pokoju. Był to drugi tom Juljana z tą tylko różnicą, że dłuższe wąsy i barczystsze plecy.
— Ojciec posyłał za mną? — spytał w progu.
— Bo latasz nie wiedzieć gdzie, a tu...
I znowu poczęło się opowiadanie.
Juljan chodził i mruczał po niedźwiedziemu; nareszcie zwrócił się do brata.