Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I gniady kula, — uchylając drzwi odezwał się Omelko sam.
— To siadaj na dropiatą...
— A to co? — rzekł parobek pokazując bose nogi.
— Pożycz butów u Franciszka.
— O! właśnie on da!
— Powiedz że ja kazałem.
— Wiele to pomoże!
— Ireno! — zawołał Hasling — ty to ułatwisz, idź, daj Franciszkowi wódki kieliszek i niech Omelko zaraz jedzie, słyszysz? w ten moment!
— A i mnie kieliszek wódki — rzekł stojący we drzwiach.
— Jak powrócisz dwa! — heroicznie rękę podnosząc zawołał pan — i groszy dziesięć.
— No! to jadę! ale panny świadkami co pan obiecał.
— Jedź, a wracaj z panem Adamem... słyszysz!
— Duchem, prę i wracam!
— A Juljan? — spytał ojciec.
— Juljan poszedł na polowanie.
— A prędzej, — dodała Wanda, — że koło bab co pszenicę dopielają.
— O! to najprędzej — potwierdził ojciec, — zwłaszcza jeśli tam jest Chwedora.
— A! jakże, jest!
— Pewniuteńko koło niej! oj! szaławiła! szaławiła!
— Panny uśmiechnęły się odwracając skromnie.
— Ot i Juljan! — zawołała Wanda.
Ogromny chłop, z fuzją na plecach i maleńką fajeczką w zębach wtoczył się do pokoju, mrucząc jakąś piosenkę. Ubranie jego świadczyło, że wracał z polowania.