Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nigdyśmy nie byli w Górowie...
— Ja znam trochę krajczego, znajdziemy pretekst. Cała rzecz żeby innych uprzedzić.
— I myśli stryj, że co wskóramy?
— Kochanku! zobaczysz. Niedarmo głowę noszę na karku! Cała rzecz żeby innych uprzedzić, bo to chciwcy, bo to się zaraz tłumem zleci teraz do Górowa... ale my niby nic nie wiemy o tem...
Byli właśnie naprzeciw dworku pani Pokotyło, matki Fabjana i zatoczyli się w dziedziniec.
Patrjarchalny to był jeszcze dziedziniec, ubrany jak Bóg przykazał, w to co do gospodarstwa posługiwało... rzędem naiwnie na soszkach bieliły się motki, tuż na trawie schły czarne hładysze od mleka, dalej próżne nasypki i wywrócone beczki gawroniły się w górę. Między dwoma staremi drzewami sznur zaciągniony utrzymywał świeżo wymytą i schnącą bieliznę... Na ganku, na ławeczce, pani Pokotyło w szlafroczku perkalikowym, siedziała i motała nici dla agitacji. Nieopodal od niej chłopak bosy, wiązał niewód. Klucznica dawała jeść indyczętom, z wielką uwagą, aby sobie nosów nie porozbijały na miękkiej trawce.
Porucznik ciągnący za sobą pana Fabjana, posunął się żywo do ganku.
— A jak się pan brat miewa?
— Dobry wieczór Jejmości.
— A wie mama nowinę?
— Co za nowinę?
— O sukcesji?
— Na nas! — podskakując zerwała się staruszka.
— Ba, żebyż! ale na pannę Marjannę i Scholastykę, miljony!