Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sobie nasz kocz... jedź z ojcem. Już ja ojca nasztywtuję. Pamiętaj że nic nie wiecie... nie wiecie o sukcesji! Weźmiesz frak nowy od Sokołowskiego, liberją, konie pójdą gniade! Każę cię ufryzować... a bądź wesół i grzeczny... Cała rzecz, abyś w oko wpadł pannie i potrafił z siebie zrzucić różne tam drobne niegrzeczności, które z płochości i cudzego poduszczenia mogło się zrobić... Bo może tam co i było, mówiąc między nami!
— O! i dobrze było! — rzekł wzdychając pan Teodor, — gdybym był mógł przewidzieć!
— Gdybym była przewidziała! — stękając dodała Doliwowa, — dawnobym u nich była z wizytą... Ale człowiek nigdy się w porę niczego nie domyśli. Teraz tylko żywo, a jeszcze możemy drugich uprzedzić! A teraz żeby się nie domyślali nadaremnie jakich konszachtów... wracajmy do pokoju!
Gdy się to dzieje, porucznik Pokotyło żywo żegna państwa Doliwów i uchodzi uprowadzając z sobą synowca... wychodzą za bramę, chwyta za rękę Fahjana.
— Duszeczko — powiada po cichu — jutro do Górowa my z tobą, weźmiesz z sobą muzyczkę. Trzeba korzystać z pory, ja do panny Scholastyki, ty do pięknej Marysi. A tak, jak gdyby nigdy nic! jakbyśmy nic o tej szalonej sukcesji nie wiedzieli! Rozumiesz?... Chwała Bogu że do tych prześladowań podłych nie należeliśmy! Niech teraz żałują ci co w nie palce umoczyli, my nie mamy sobie nic do wyrzucenia.
— Djabła tam stryjaszku, — rzekł naiwnie pan Fabjan. — A owe śmiechy w niedzielę...
— Alboż to ja?
— Ani ja!
— Juściż! to Kulikowicz wszystko robił.