Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jezu Chryste mój panie, a tóż zkąd?
— Prawdziwie jak z nieba! ktoś tam umarł... i...
— Otóż tobie śmiech! a tyleśmy się nadrwili z nich!
— My, kochana mamo?
— A juściż kochanku!
— My! nigdy, — zawołał pan Fabjan. — Nawet mama zawsze miała litość nad nimi i wybierała się do nich z wizytą...
— Ja! Fabku? w imie ojca...
— My jutro, — rzekł z cicha porucznik — jedziemy, trzeba z czasu korzystać. Prowadzę Fabjana do Marji... Potrafi się podobać!
— A! ten kotek kochany, komu by się on nie podobał! — składając ręce zawołała matka.
— Ja... przyznam się bratowej... także trochę myślę.
Panna Scholastyka, nie stara jeszcze, a ja...
— Niewiedzieć co! niewiedzieć co! — śmiejąc się do rozpuku i klaskając rękami poczęła wołać stara jejmość. — A to cała komedja (pani Pokotylo była rodem z Galicji i dla tego mówiła cała komedja.) — Ty! panie bracie! z panną Scholastyką! Cha! cha!
Porucznik cofnął się obrażony widocznie.
— Cóż to tak zabawnego?
— A niechajżeż Fabcio do tej ślicznej Maryni (bo ja zawsze mówiłam, że Marynia śliczna panienka), ale tobie panie bracie...
— Pani bratowa żartujesz sobie ze mnie?
— Ale bo panie poruczniku!
— Cóż mi brak?
— Ale panna Scholastyka, brataniu?
— Ot... powiem szczerze, że jeszcze wcale przystojna