Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i z własnych ust jego dowiedzieć, czy to prawda była, z czem do niego przyjechał arędarz z Nakotów.
Ukazanie się pana Fabjana przyjęła jejmość ruszeniem ramion z nieukontentowaniem.
— Nie wiedzieć na co ma to się tak rozchodzić — mruknęła.
A wykrzyknik ten nie był bez pewnej rachuby.
— Prawda? — spytał na progu pan Fabjan. — Dobry wieczór państwu! prawda to panie Hasling, co mi mówił arędarz z Nakotów?
— Jak mnie widzisz żywego!
— Ale niech-no mnie pan opowie.
— Posłuchaj... Rano wstawszy...
— E! najniższy sługa, pan zaczyna od rana! niech mi pan powie kwint-esencję! Panna Marjanna miljonowa?
— Nietylko panna Marjanna, ale i Scholastyka.
— Osobliwsza rzecz — zawołał chodząc po pokoju zamyślony przybyły.
Pani Doliwowa odezwała się z kanapy:
— Teraz musisz pan żałować i za siebie i za matkę, żeście tym biednym pannom tyle nadokuczali.
— Ja? — rzekł zatrzymując się nagle Fabjan — ja?
— Pytam się któż więcej? Juściż nie my!
— Ani my, szanowna pani! Moja matka do łez się zawsze rozczulała ich pozycją.
— A nie puszczała ich usiąść przy sobie w kościele — dodał Hasling.
— Nigdy! to są potwarze! — zawołał młody chłopiec — szanowaliśmy...
— A coś pan im i krajczemu nawygadywał na kościelnych schodach, nie dalej jak na pierwszy dzień wielkanocy?