Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I ja — dodał jegomość — świadczę się całem sąsiedztwem.
— I ja — rzekł Hasling — do mnie nie mogą mieć żadnej urazy.
Twarz pana Teodora mówiła wyraźnie choć cicho:
— Pójdę i zwyciężę...
— Bo też to były niegodne te prześladowania — dodał jegomość. — To dobra familja, bardzo zacni ludzie!
— Oho! a pamiętasz pan — zawołał Hasling — coście o nich mówili nie dalej jak przeszłej niedzieli?
— Co? my? a proszęż nie bałamucić, jeszcze by kto doniósł, na co sobie mamy robić nieprzyjaciół?
— Panie Hasling! panie Hasling! to się nie godzi! — Hasling ruszył tylko ramionami.
— Moje sumienie czyste — rzekł — nigdy ani ja, ani żadna z moich córek nie odmówiła pannie Marji i Scholastyce miejsca w swojej ławce.
— A któż im odmówił? — spytała kwaśno Doliwowa i ruszyła ramionami sobie. — Zresztą co nam do tego, że pobogacieją... nam to ni śmierdzi ni pachnie.
Pomimo tak wyraźnego zapewnienia, niepokój widoczny na twarzach wszystkich zdradzał, jaki w tym wypadku udział brali. Seweryn, którego wiadomość ta jak kosą podcięła, byłby natychmiast uciekł, ale lękał się, żeby go nie posądzono, iż chce wszystkich uprzedzić do Górowa.
Hasling wypiwszy herbatę, zabierał się jechać nie wiadomo czy dalej dokąd z nowiną, czy prosto do domu, gdy nadbiegł piechotą z bliskiego dworku w płóciennym surduciku, takich-że spodniach i czapce, z fajką na krótkim cybuszku pan Fabjan. Wieść piorunem lecąca doszła była już do niego, chciał się spotkać z Haslingiem